Rycerze Nostalgii - o niezbyt udanym spotkaniu z nowym/starym/nowym Kawaii

Kawaii i zdechły koperek, 2018.

O tym, że smak dzieciństwa powinien na zawsze pozostać jako sentyment, bo „kiedyś to były (wstaw dowolny smakołyk, tytuł, pierwsze skojarzenie)”, przekonałam się nieraz. Dziś nie mogę patrzeć na lizaki pudrowe, którymi zajadałam się za smarkacza, nie potrafię także dotrwać do końca lektury mang z serii „Sailor Moon” (może mnie za to stwierdzenie nikt nie ukaże w imieniu księżyca), czy seansu kinówek spod znaku DB. Nostalgia i chęć przeżycia danej rzeczy na nowo to bardzo często pułapka. Ale też tyłek nie szklanka, więc z uśmiechem na twarzy wpadłam w wilczy dół o nazwie „Kawaii”.




Wieść o reaktywacji znanego większości pełnoletnich fanów japońskiej popkultury czasopisma zastała mnie na delegacji w głuszy. Ok, może MOP przy autostradzie A2 (trasa Warszawa-Łódź) to nie tak do końca głusza (choć da się uświadczyć dwie stacje benzynowe, dwa fast-foody, dwie restauracje z kuchnią polską, hotel i kładkę między tym wszystkim), ale z połączeniem internetowym bywało różnie (przez co ominęła mnie większość ochów i achów nad powracającym magazynem), a i kiosku lub innego salonu prasowego nie uświadczysz (chyba że szumnie nazwiemy tak prasową półeczkę na stacji benzynowej, gdzie królowały kolorowanki dla dzieci i pisma z roznegliżowanymi paniami). By ukrócić: dowiedziałam się, że „Kawaii” wraca, ominęła mnie większość wyznań fanów, z jaką nostalgią chwycą w swe dłonie najnowszy numer, jak znowu rodzice i otoczenie nie będzie rozumiało ich hobby, bla bla. Natomiast gdy wreszcie odzyskałam jako takie połączenie ze światem (bo wreszcie pan kierownik hotelu się modemem zajął), trafiłam na mnóstwo słów krytyki dotyczącej zawartości pisma. Krytyki rzeczowej, nie hejtu, podkreślajmy. Poczytałam, podumałam i w sumie zaczęłam żałować, że poprosiłam koleżankę, by mi kupiła. No trudno, gazetka czekała w stolicy na powrót z wojaży, a ja czułam się coraz mniej przekonana co do sensu tego całego zrywu z wielkim respavnem. W końcu na rynku mangowym funkcjonują całkiem niezłe czasopisma, choć wedle deklaracji naczelnego „Kawaii” miał zostać jedynym pismem deklasującym takie chociażby „Kyaaa” czy „Otaku”. Co mogło pójść źle?



Pamiętam jak dziś wrażenie, jakie wywarło na mnie pierwsze zderzenie z czterdziestym numerem czasopisma - tak, tym z DB na okładce (a rok był 2002 i radośnie mi się dreptało do gimnazjum). Zatkało mnie niemiłosiernie, bo do trzynastoletniej główki dotarło wówczas, że gdzieś tam w Polszy jest ktoś, kto tak jak ja lubi anime (choć wtedy jeszcze nie do końca wiedziałam, co to jest anime lub fandom i wydawałam prawie całe kieszonkowe w kawiarence internetowej na wertowaniu przeróżnych internetowych for i ściąganiu kiepskiej jakości grafik) i - o, bogowie! - nawet wydaje o tym czasopismo. Z wypiekami na twarzy poprosiłam skonsternowaną kioskarkę o podanie gazetki i oddałam się lekturze. Tak na przystanku. Spodobało się, po drodze nawiedziłam jeszcze salonik z tanią prasą w poszukiwaniu archiwalnych numerów, ale sprzedawca popukał się w czoło, bo co ta siksa wymyśla, jaka kawa? Przeca on tu gazety tylko sprzedaje!
Łomża jest sielska, no nie?



Czasopismo spodobało mi się wówczas tak bardzo, że przekonałam sceptycznych rodziców, by zamówili mi prenumeratę. Nie obyło się bez deklaracji, że tak, mogę mniej hajsu co tydzień dostawać, byleby tylko mieć ten magazyn i ze ślinotokiem móc sczytywać wszystko od deski do deski i ukochane numery ciągać ze sobą wszędzie - na ferie do ciotki, do szkoły, na kolonie, w sumie gdziekolwiek się ruszyłam. Ba, potrafiłam wtedy wymienić zrecenzowane tytuły z każdego numeru, taki był ze mnie wariat. „Kawaii” było dla mnie wyznacznikiem jakości i tamtejsze teksty traktowałam jak modelowe. To były czasy...



... a teraz to nie ma czasów, jak zauważył przytomnie jeden z komentujących w kolejnej nitce o reaktywacji. Czas nie płynie do tyłu, młodzieńczy entuzjazm już dawno gdzieś tam wywietrzał, a odświeżanie niektórych tytułów kończy się bolesnym rozczarowaniem. To, co zachwycało w dzieciństwie i w wieku nastoletnim, dziś wydaje się płytkie i infantylne. Dlatego też już dawno porzuciłam pomysł odświeżania przygód Usagi, czy Goku - zraziłam się i podziękowałam. Zgrzyt pojawił się również jakoś rok temu po wygrzebaniu piątego numeru „Kawaii” w antykwariacie. Przysiadłam, zaczęłam czytać i przy kwiatku z „Panzer Bridge” (o ile dobrze pamiętam, tytule siódmego tomu serii „Battle Angel Alita”, który skupiał się na pancernej pannie młodej, a nie moście) na obrazie modelowego pisma pojawiła się rysa. Ale mniejsza, w Warszawie od końca lipca czekał numer czterdziesty szósty (nie dziwię się, że przemilczane zostało kilka traumatycznych numerów pod wodzą innego rednacza, bo nawet jako nieletni fan mangi nie umiałam tego przełknąć), w pewnym sensie pierwszy, bo piętnaście lat od zniknięcia minęło jak w mordę strzelił.



Moje nastawienie wobec najnowszego numeru da się chyba porównać do wskazówki na wskaźniku paliwa na trasie. Wcześniej był hype, bo przecież jakiś element dzieciństwa wraca do łask. Ten sam tytuł, ten sam rednacz, być może ta sama ekipa, a przynajmniej profesjonaliści wedle deklaracji. Później entuzjazm opadał z kolejnymi wytkniętymi przez recenzentów błędami: poprzestawiane ilustracje (check), poprzestawiane biogramy bohaterów (check), literówki (check). Ostatecznie, gdy byłam już w Warszawie i trzymałam magazyn w dłoniach, wręcz zmuszałam się, by go kartkować, potem czytać. Odrzucała mnie nostalgia, cała ta otoczka sprzedażowa, bo jacy to byli oni fajni, stworzyli fandom mangowy, a powstały w tamtych okolicach JPF to tylko kropla w morzu mangowych potrzeb, a fan potrzebował bardzo, bo kasety były drogie i piractwo kwitło. I na dyskietce się mało co dało zmieścić. Owszem, nostalgia jest czasem dobra, ale nie jeśli staje się główną dźwignią sprzedaży (co udowodniło już kilka nieudanych powrotów pism, choćby zapalnej „Magii i miecza”). Kiedyś też ze znajomymi chcieliśmy Fantasyworld wskrzeszać i o kant te starania otłuc, dziś strona przekierowuje na plotkarskie tałatajstwo. Chyba dlatego na takie zagrania jestem cięta.
Serio, nie obraziłabym się za recenzję jakiejkolwiek nowości - zdecydowanie nowszej niż rok 2017, bo szał na takie „Yuri on ice” już dawno ucichł. I jeśli idzie o skrót „nowości” anime na Netflixie, przydałoby się jednak pokazać coś, co rzeczywiście ma wyjść lub dopiero wyszło, a nie jak w gazetce typu „TeleTydzień” pisać o nowościach z marca, kiedy czasopismo ukazało się pod koniec lipca. Opisy też są iście memiczne, ale screena nie zamieszczę, bo wyniosłam numer do biblioteki plenerowej na Woli. Kto pierwszy, temu nie zazdroszczę. Ale wracając do tematu spisu anime z marca: chętniej od tych zmarnowanych kilku stron zobaczyłabym chociażby recenzję „Violet Evergarden”, która mnie intryguje od dłuższego czasu (i w wolnej chwili z pewnością obejrzę).
Zabolał mnie również kącik rysowniczy. Pominę, że jak zwykle Usagi (lub też sailorkowe stado, bo - jeśli pamiętacie kawaiiowy zeszycik rysowniczy - wystarczy pozmieniać fryzury) i Goku, bo trzeba jakoś to sprzedać i popłynąć na fali tęsknoty, ale osoba pisząca wstęp obiecała, że po tym czytelnik będzie umiał rysować twarze i sylwetki bohaterów. O ile twarze rzeczywiście były (rozpisane na figury geometryczne), to sylwetki gdzieś wywędrowały - chyba trzeba kalkować z magazynu, jak się jest człowieczkiem, który dopiero co zaczyna chwytać ołówek w celach innych niż szkolne. Ok, względnie umiem w proporcje i pamiętam zeszycik „Rysuj z Kawaii”, skąd wyniosłam podstawy (wzmocnione później chociażby serią poradników od Waneko), ale przez czas nieobecności pisma nie każdy mógł takie mieć. Szczególnie, że, Szanowni Państwo, do fandomu przyszli młodzi ludzie, niektórzy nawet jeszcze 15 lat nie mają i nie pamiętają Kawaii, a solidniejsze rysownicze tutoriale znajdą na Pintereście lub Tumblrze - sama te portale traktuję jako bardzo cenne źródło.
Boli mnie też to, co i recenzentów. Chciałabym dostać czasopismo „na poziomie”: bez durnych heheszek pod grafikami typu „tu się przyda fryzjer”, bo takie rzeczy przestały śmieszyć 15 lat temu. Wszyscy nastoletni wówczas fani zdążyli dorosnąć mniej lub bardziej skutecznie. Wiem, że niektórych takie żarciki dalej bawią i pewnie się rumienią, trzymając magazyn, a gdzieś tam w tle słychać „mój ty słodziaku, jaki ty dowcipny”. Brrr, creepy.



Pomyślałam sobie, że przeżyję jakoś ten numer pierwszy/czterdziesty szósty i nabędę drogą kupna następny, o ile redakcja weźmie do serca sugestie czytelników. Jednak zablokowanie możliwości recenzowania na fp, gdy pojawiła się krytyka i post z „here comes nostalgia - Kimagure Orange Road”, które było przewałkowane piętnaście lat temu łącznie ze streszczeniami odcinków (chyba na którejś z płyt, o ile dobrze pamiętam), sprawia, że teraz z zakupem pisma się wstrzymam. Bardzo długo, aż opadnie październikowy szok po premierze.

Komentarze