Pożegnanie z Marią. Zerową Marią i pustym pudełkiem


Wydaje mi się, że każdy kiedyś się zastanawiał, co by się stało, gdyby można było powtórzyć konkretny moment i spróbować go zmienić. Zapewne pojawiały się różne wnioski, niektóre z nich odnajdywały odbicie w popkulturze. Czasem działania bohaterów w przeszłości zmieniały teraźniejszość, czasem podejmowane akcje prowadziły do punktu kulminacyjnego, w trakcie którego okazywało się, że z bliżej nieznanego powodu sekwencję trzeba powtórzyć. Istne "padłeś, wstawaj, pij", jak w piosence Nocnego Kochanka, którego repertuar regularnie wybrzmiewa z moich głośników.

Tego typu motyw był mi znany już z popularnej serii "Gdy zapłaczą cykady" ("Higurashi no naku koro ni"), dziejącej się w pozornie spokojnej wiosce Hinamizawa, gdzie w trakcie festynu dochodzi do morderstwa młodziutkiej córki kapłanów, w wyniku czego mieszkańcy zaczynają ginąć w brutalny sposób. Gdy dramat cichnie, historia rozpoczyna się ponownie. Jest sielsko, bohaterowie idą do szkoły, spotykają się na grach i zabawach, z radością  i zupełną nieświadomością oczekują regionalnego święta... 

Na motywie powtórzeń oparta została również pierwsza (i według mnie jedna z niewielu czytalnych) light novel "Na skraju jutra" Hiroshiego Sakurazaki (na jej podstawie powstał film z Tomem Cruise'm oraz manga "All you need is kill"). Z pozoru szary szeregowiec staje do walki z mimikami, stworami z kosmosu, które postanawiają zniszczyć planetę. Pętle trwają do momentu, aż zginie, jednak zachowane wspomnienia pozwalają mu wyeliminować błędy z poprzednich prób i popełniać nowe, aż do skutku. W trakcie powtórzeń bohater dostrzega, że nie tylko on wplątał się w ten dziwny cykl.

W tym miejscu pozwolę sobie zakończyć tę małą dygresję. Light novel to popularne w Japonii oraz cieszące się coraz większą estymą powieści młodzieżowe ilustrowane przez mangowych artystów. Na naszym rynku najwięcej jest historii typu "nie mogę się wylogować z popularnej gry sieciowej i utrata HP może mnie zabić w realnym świecie, więc na siebie uważam, ale będę koksem", co może i było fajne lata temu, gdy wychodziły tytuły spod znaku ".hack//", ale teraz wali wtórnością (bo kiedyś to były czasy, a teraz to nie ma czasów). Dlatego czasem staram się znaleźć coś innego, przy czym mogłabym się rozerwać i utwierdzić w przekonaniu, że jest tytuł, co mógłby w moich oczach zdetronizować wspomnianego już Sakurazakę, czy "Kawaii Scotland" Ilony Myszkowskiej i spółki (choć ciężko mnie przekonać, bo Kobieta-Ślimak pisze lepsze light novel dla beki niż niektórzy na poważnie). W trakcie poszukiwań trafiłam na wyprzedaż wybranych tytułów z oferty Waneko. Nie powstrzymałam się, nie grzebałam w sieci w poszukiwaniu opinii i niechcący trafiłam na puszkę Pandory, czy tam pudełko. Puste pudełko, a z nim na Zerową Marię.

Wydawało się, że to spotkanie obejdzie się bez większego bólu. Łudziłam się jak sto pięćdziesiąt. Kojarzyłam tytuł z czasów pracy w nieistniejącym już sklepie komiksowym i mój przełożony twierdził, że Mariolka ogólnie jest spoko, ale później wielokrotnie się przekonałam się, że miał spaczony gust. Nie pytajcie, uwierzcie na słowo.

Z okładki spogląda na mnie zdeterminowane dziewczę w szkolnym mundurku. Zaciska pięści, a jej niespotykanie długie włosy efektownie się rozwiewają. Kartkuję. Na kolorowych stronach autorzy postanowili przybliżyć czytelnikom dramatis personae, zamieścili krótkie notki o każdej kluczowej dla historii postaci tuż obok jej wyobrażenia. Pomocne, nie powiem. Czasem idzie się pogubić i zawsze można wrócić. W środku znajdują się jeszcze trzy ilustracje w czerni i bieli, zupełnie chaotyczne, moim zdaniem zupełnie zbędne. Do teraz nie wykminiłam, co one w ogóle miały przedstawiać, choć niektóre fragmenty wydają się jasne.

Jest drugi marca, krótko przed zakończeniem roku w japońskiej szkole (dwutygodniowe wakacje przypadają u nich w drugiej połowie marca). Do klasy dołącza nowa uczennica Aya Otonashi. Z rezerwą odnosi się do Kazukiego Hoshino, głównego bohatera, najbardziej randomowatego randoma, jakiego można sobie wyobrazić. O gościu wiadomo głównie tyle, że lubi konkretne przekąski. Z jakiegoś jednak powodu ma powodzenie u niektórych dziewczyn. Z rana bezskutecznie próbuje do niego podbić Kokone Kirino -  koleżanka z klasy, która nawet zaczęła się malować, by zwrócić uwagę protagonisty, ale on z odpowiednią sobie gracją nawet tego nie zauważa. Kazuki kocha się w Kasumi Mogi, może i z wzajemnością, co w tej pętli z pewnością się nie rozwinie. Dziewczyna  następnego ranka na skrzyżowaniu boleśnie spotyka się z ciężarówką. I bęc.
Jest drugi marca... Z czasem Kazuki zaczyna dostrzegać, że coś jest nie tak i ciągle przeżywa ten sam ranek, gdy do klasy dołącza Aya Otonashi, z pewnego powodu nazywana przez bohatera później Marią. Dziewczyna raz jest opryskliwa, raz znudzona, innym razem skora do współpracy z randomkiem. Sama też z dziwnego powodu się zapętliła i chciałaby wreszcie pozbyć się tego problemu, lecz w przeciwieństwie do Kazukiego zachowała wszelkie wspomnienia z poprzednich razów. Dlatego czasem wydaje się zrezygnowana. Chłopak natomiast stara się trzeźwo przeanalizować sytuację i podjąć jakiekolwiek działanie, które doprowadziłoby do tego, by nastał czwarty marca, a po nim piąty i tak dalej.
Po drodze okazuje się, że pętle zdarzają się za sprawą tajemniczych pudełek spełniających życzenia, dziwnego daru od tajemniczego osobnika nieznanej płci. Podobno jeśli życzenie jest przemyślane, nie wiąże się z konsekwencjami. Ktoś jednak nie ogarnął, o co prosi. Nie będę wskazywać palcem, kto taki, bo może wśród tych, co zabłądzili do Jaru, ktoś jednak Mariolkę i jej pudło czytać zechce.

Zmusiłam się do lektury tych ledwie stu osiemdziesięciu stron, choć przez gruby papier przeciwnik wydawał się potężniejszy. Obserwowałam bohaterskie próby wyrwania się z pętli, przez kilka chwil nawet czułam się zainteresowana tematem, ale naiwne dylematy bohaterów, ich postawy i przekonania utwierdzały mnie w przekonaniu, że to tytuł nie dla mnie. Serio, źle mi z tą lekturą, jakbym szorowała tyłkiem po papierze ściernym w trakcie próby powrotu do czasów, gdy takie rzeczy mogłabym łykać jak młody pelikan. Wrażenia nie poprawiało niedopracowane wydanie, po którym było widać, że nikt nie spojrzał na tekst po składzie, bo w niektórych miejscach wyrazy, których niektóre sylaby miały być przeniesione do linijki poniżej, straszyły myślnikami między literami, uparcie trzymającymi się tej samej linii.

Myślę, że "Zerowa Maria i puste pudełko" może się podobać. Tak, napisałam to. Może się podobać komuś, kto dopiero zaczyna swoją przygodę z czytaniem i nie wyrobił sobie jeszcze gustu lub komuś, kto teoretycznie jest już czytelnikiem z pewnym stażem, ale sięga wyłącznie po tytuły średnie lub kiepskie, przez co nie ma wygórowanych oczekiwań. Niestety do żadnej z tych grup nie należę, przez co serio czuję, że niepotrzebnie wydałam pieniądze na coś, co w tym momencie zagraca mi mieszkanie, gdy na to miejsce mogłam sobie sprawić kolejną książkę Bernarda Cornwella (polecam!), czy "Sagę winlandzką" (mimo że wujek gdera, że to takie wikińskie ninja, co przeskakują między drakkarami, to coś mnie w serii urzeka) lub figurkę.


Tyle na dziś, znikam. Może nie na następny rok, ale się odmelduję. Zabiorę swoją kolekcję Funko Pop na sesję zdjęciową i może pochwalę się efektami.

Komentarze