DRRR!! #04 i #05 - i przyszło na Gośkę zwątpienie

Nie lubię odszczekiwać pewnych słów, ale niestety ogłaszam powrót do poszukiwań dobrego tytułu spod znaku light-novel dostępnego na polskim rynku. Spore nadzieje wiązałam z serią "DRRR!!", czy - jak kto woli - "Durarara!!", przy której trzech pierwszych odsłonach naprawdę dobrze się bawiłam. W błogiej euforii zakupiłam prawie całą serię (poza tomem 11, który premierę miał stosunkowo niedawno) i w przerwach między życiem, a nadgodzinami zaczęłam czytać. Wielbię klimaty urban fantasy, o wyjeździe do Japonii marzę, więc opowieści pana Narity wydawały się strzałem w dziesiątkę. Tak było przez chwilę, potem spotkałam się z rozpędzoną futryną. Pozwólcie zatem, że Wam opowiem.

Jeśli nie spotkaliście się jeszcze z tytułem, pozwólcie się w realia wprowadzić. Jeśli znacie, nie krzyczcie na mnie. Otóż historia skupia się na bezgłowej motocyklistce Celty. Jest ona przedstawicielką irlandzkich dullahanów, jeźdźców mających zwiastować rychłą śmierć. Około dwudziestu lat przed rozpoczęciem akcji właściwej ktoś skradł jej głowę, a podążająca za złodziejem wojowniczka znalazła się na terenie Japonii - w dzielnicy Ikebukuro, gdzie w przerwach między poszukiwaniami dorabia sobie jako mniej lub bardziej legalny kurier. Zapamiętaliście? Nawet jeśli nie, co tom zdarza się około strona na ten temat, więc spoko, ten złośliwy Niemiec tym razem nic nie schowa i będziecie mogli sobie przypomnieć, kim Celty jest.
Celty mieszka z Shinrą Kishitanim, lekarzem przyjmującym klientów z półświatka. W chwili rozpoczęcia akcji gość ma około 24 lat i przez chwilę wydaje się nawet profesjonalistą. Przez chwilę, bo - jak mówi zaprzyjaźniona pani ginekolożka (wojna o żeńskie formy rzeczowników za 3... 2... 1...) - o wiele bezpieczniej jest wybrać się do lekarza, który ukończył 40 lat, bo jest pewność, że już "widział rzeczy" i nasz przypadek go nie zaskoczy. Shinrę w piątym tomie chyba jednak coś przerosło, bo pobitemu delikwentowi zlecił "elektrokardiografię głowy". Czujecie? EKG. Nie tomografię, nie rezonans (który dr House uwielbia zlecać w popularnym serialu), a elektrokardiografię. Jakby co odsyłam do Google. W sumie nie wiem, czy to kwestia, że taki rozkoszny błąd rzeczowy popełnił autor, czy też powstało to w trakcie tłumaczenia i przeszło przez redakcję. Nie dysponuję innojęzycznymi wersjami i nie będę inwestować w serię, która mnie zirytowała.
Celty w poprzednich tomach została wplątana w porachunki kilku ugrupowań - młodzieżowych gangów Dolarów (czy też Dollars, o ile o mandze gadamy), Żółtych Chust (zwanych także Szalami) i dzieci Saiki (ludzi kontrolowanych przez moc specjalnego ostrza, którego nosicielem jest jedna z kluczowych postaci).

By przypomnieć sobie, o czym traktował tom czwarty, musiałam się porządnie wysilić. Prolog obiecywał ostrą bitkę - na grupkę prowadzącą bar sushi Rosjan czaił się zabójca, a Celty zgubiła kopertę z wynagrodzeniem, na którego wydanie miała już mnóstwo pomysłów. Może czuć sztampą na kilometr, ale zacierałam łapki w nadziei otrzymaniu kilku pościgów i widowiskowych walk. Tymczasem autor wprowadził na scenę żenujący fanserwis - bliźniaczki Orihara, młodsze siostry Izayi, czyli kazirodczą lesbomancję (z pewnością nie moją ulubioną dziedzinę magii, więc proszę mi tu z Saskią nie wyskakiwać) w wydaniu wczesnolicealnym. Dziewczęta się obmacują i wulgarnie lecą w ślinę, jak to czasem młodzież mówi. Ok, może się to pewnie podobać ludziom młodszym, szczególnie mającym pierwsze "poważniejsze" doświadczenia seksualne przed sobą. Takim tetrykom jak ja natomiast ze wzruszeń pozostaje wzruszenie ramionami, bo co tu robić, gdy autor opowieści z potencjałem ukręca łeb? Odnoszę wrażenie, jakby chłop zapędził się z dążeniem do zadowalania każdego i wrzucania do powieści wszystkich tak fajnych i złodupcowatych bohaterów, że przedobrzył.

Tom piąty nie zapowiada się wcale lepiej. Ok, jestem w połowie, ale już mnie ta książka zdążyła wkurzyć. Wspomniana już wcześniej elektrokardiografia głowy stała się dzisiaj przebojem w moim miejscu pracy (przychodni), w drodze do domu nie trafiłam na nic, co mogłoby przekonać mnie, że do serii wracać. Irytuje mnie ubogi język, który wcześniej tak nie dziobał, ale czara goryczy się przechyliła. Irytują mnie rozlazłe zdania konstruowane w sposób nieumiejętny, wkurza mnie rozwlekanie mało istotnych kwestii i ciągłe przypominanie, że Celty jest dullahanem, który bla, bla... Serio, tę lekturę można porównać do podcierania tyłka papierem ściernym. Szczególnie, jak przed tym czytało się Grzędowicza - przeskok w poziomach jest zbyt brutalny, a tęsknota za dobrą prozą każe sięgnąć po coś pióra Witolda Jabłońskiego, czy Ursuli le Guin.

Pora chyba pakować manatki i zakończyć pospolite ruszenie zwane "DRRR!!". Jak już wspominałam, przy pierwszych trzech tomach było dobrze. Może i nie jakoś tam zachwycająco nad wymiar, ale dobrze. Mogłam przy tym wypocząć, poczytać coś na odmóżdżenie. Teraz natomiast, gdy szare komórki w trakcie lektury dramatycznie wołają o ratunek, pasuję. W ramach oszczędności miejsca pozostanie chyba opchnąć serię i czekać na książkową odsłonę "Neon Genesis Evangelion" z JPFu, co do której mam pewne nadzieje. Obym tym razem się nie zawiodła.

Komentarze