Do wszystkich chłopców, których kochałam - czyli o listach, których lepiej nie wysyłać

 


Odnoszę wrażenie, że listy, szczególnie te miłosne, już dawno odeszły do lamusa. Tworzone pod wpływem uczuć, chwili, czy innej potrzeby epistoły zostały zastąpione przez internetowe komunikatory – narzędzie zdecydowanie szybsze i praktyczniejsze. Zanim jednak nastała sieć, pewnym przejściowym etapem, który kojarzyć może pokolenie wychowane w latach dziewięćdziesiątych i na początku dwutysięcznych, były tak zwane „Złote myśli”. Nazywano tak wędrujący zeszyt, w którym powiernicy mieli wpisywać odpowiedzi na zadane przez właściciela zeszytu pytania. Czasami ów „powiernik” musiał wkleić do środka kopertę, do której wrzucał odpowiedzi, czasem pisał na konkretnej stronie i po zakończeniu swojej części zaginał efekt pracy w charakterystyczny trójkąt.

Wróćmy jednak do listów, którym nie sposób odmówić uroku, mimo coraz mniejszego znaczenia. Nieraz pojawiają się inicjatywy miłośników tej formy mające zrzeszać chętnych do wymiany zapisanego papieru.

Co jednak, jeśli ktoś tworzy listy, które z założenia nigdy nie mają dotrzeć do adresata?


Poznajcie siostry Song (oficjalnie Covey) – trójcę o pochodzeniu amerykańsko-koreańskim. Dziewczyny wychowują się bez matki, która zmarła kilka lat wcześniej. Ojciec natomiast jest ginekologiem i mało kiedy bywa w domu. Dlatego też Margot, najstarsza z sióstr, wzięła na swoje barki większość domowych obowiązków, w tym wychowanie młodszych sióstr. Margot chodzi z Joshem, chłopakiem z sąsiedztwa. Nadchodzi jednak moment, gdy Margot wyjeżdża do Szkocji i zrywa z ukochanym.

Lara Jean nie chce się zakochiwać. Dlatego też, w ramach swoistej autoterapii, pisze listy miłosne do wszystkich chłopców, których kochała (jak sugeruje tytuł książki). Zawiera w nich cały czar rodzącego się uczucia, podaje swoje serce na dłoni, po czym… wkłada kartkę do koperty, adresuje ją i ukrywa w pozostałym po matce pudełku. Korespondencja ta w założeniu nigdy ma nie dotrzeć do adresata. Ma pozostać ukryta głęboko.

Najmłodsza, Kitty, korzysta jeszcze z uroków dzieciństwa i marzy o szczeniaku. Nie zawsze potrafi dogadać się z Larą Jean pod nieobecność Margot.


Pewnego dnia okazuje się, że wszystkie listy, które pisała środkowa z sióstr, jakimś cudem zostały wysłane i cztery z pięciu dotarły do adresatów. Problem, bo jednym z nich okazał się Josh, od niedawna były chłopak najstarszej sióstr, a drugim Peter – jeden z najpopularniejszych chłopaków w szkole, z którym Lara Jean kiedyś się całowała. A to dopiero początek kłopotów.


Po „Do wszystkich chłopców, których kochałam” sięgnęłam po obejrzeniu filmowej adaptacji Netflixa. Wcześniej nie byłam nawet zbytnio świadoma, że istnieje papierowy pierwowzór. O ile film wydał mi się całkiem niezłą i odprężającą komedią pomyłek (mimo że nie należę do fanek romansów), książka strasznie mnie zmęczyła. Mam świadomość, że to opowieść dla nastolatków, którzy dopiero co przeżywają pierwsze zauroczenia, jednak łudziłam się, że skoro zdarza mi się dobrze bawić przy książkach z nurtu YA, z tą będzie podobnie. Nie wyszło. Okazało się, że nie jestem już grupą docelową tego tekstu. Może gdybym sięgnęła po tę książkę przynajmniej dekadę wcześniej… Może wtedy nie raziłaby mnie ta naiwność narracji, tak charakterystyczna dla ludzi młodych (i żeby nie było, że zapomniał wół, podobnie raziły mnie zapisy w odgrzebanym niegdyś własnym pamiętniku). Może potrafiłabym się wczuć w problemy bohaterów i się wzruszyć. Może potrafiłabym zauważyć jakieś cechy płaskiej i tekturowej głównej bohaterki.

Irytowała mnie również narracja prowadzona głównie w czasie teraźniejszym. Owszem, dobrze wyważona, może wprowadzić dużo dynamiki do akcji, jednak tutaj przeważają emocje jak na grzybach.


Ok, jestem starym prykiem. Nie dałam się porwać rzekomemu urokowi opowieści zawartej w „Do wszystkich chłopców, których kochałam”. Zamiast tego męczyłam tę książkę i wywracałam oczami. Czuję się na to za stara, dlatego też wracam do tytułów dla dojrzalszych czytelników i z tym tytułem kończę przygodę z koreańską trójcą sióstr.


Komentarze