Na wstępie chciałabym Cię lojalnie ostrzec, że książka, z
którą dziś przychodzę, jest pozycją specyficzną. Ta osadzona w realiach
historycznych powieść jest naprawdę dobrze napisana i wzbudza wiele emocji,
jednak nie przemówi do każdego. Jeśli jesteś osobą nieletnią lub wrażliwą i
czujesz, że tematy wykorzystania na tle cielesnym (szczególnie przez osobę
duchowną), niechciana ciąża i opisy tortur (nie do końca pokazane w sposób
naturalistyczny, lecz wciąż wywołujący dreszcze) mogą źle wpłynąć na Twój stan
psychiczny, sięgnij po inny tytuł, chociażby po „Strażnika piekła” Maksa
Dietera. Jeśli nie masz pomysłu, co przeczytać, zajrzyj do innych moich
polecajek lub wrzuć w komentarz, o czym chcesz poczytać. Wierzę w moc sieci i
podejrzewam, że użytkownicy pomogą.
Okolice Częstochowy i Krakowa, końcówka XVII wieku. Pochodząca
z Wrzosowej (wieś położona około 10 kilometrów od Częstochowy) Dorota Miłosławska
to córka szlachcica i chłopki. Ojciec już dawno nie żyje (pamiętacie
najczęstsze przyczyny śmierci szlachciców z „1670”? No to Miłosławskiego zgubił
honor), matka choruje na śmiertelną chorobę i lada dzień może opuścić łez
padół. Młodziutka Dorota jest osobą skromną i bogobojną: uczęszcza na
nabożeństwa, pomaga na plebanii i nie obnosi się ze szlacheckimi korzeniami. Do
tego ta śliczna dziewczyna rozważa pójście do zakonu, by jak najpiękniej służyć
swojemu Bogu.
Niestety na Dorotę zwrócił uwagę chutliwy biskup krakowski
Teodor Walasek, człowiek do cna zepsuty. Podstępem zwabił młodą dziewczynę na
plebanię, gdzie upoił ją winem i bezwstydnie wykorzystał wbrew jej woli. Oszołomiona,
wspierana przez zaprzyjaźnionego medyka, bohaterka postanawia biskupowi
wytoczyć proces i doprowadzić do ukarania lubieżnego hierarchy. Niestety, kościelny
dostojnik jest osobą wpływową i ma licznych popleczników, dzięki którym może
skutecznie zastraszać niewygodnych świadków i pozbywać się rywala. Dorotą natomiast
z pewnych przyczyn zaczyna się interesować tajemniczy i złowieszczy mnich
Anzelm.
Jak już wspominałam powyżej, „In nomine diaboli”, najnowsze
literackie dziecko Maksa Dietera, nie jest powieścią łatwą. I nie jest łatwa z
kilku przyczyn. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to stylizowany na archaiczny
język, który może podwyższyć nieco próg wejścia niektórym czytelnikom, szczególnie
tym, którzy przyzwyczaili się do lektur osadzonych w czasach współczesnych.
Drugi powód to występująca na kartach książki brutalność.
Uzasadniona, podkreślmy od razu. Autor kreśli opowieść niełatwą, opowieść o
krzywdzie i rozpaczliwej walce o sprawiedliwość. Pokazuje manipulacje
hierarchów kościelnych, chętnie opierających się na traktacie „Malleus Maleficarum”
autorstwa Heinricha Kramera i Jakoba Sprengera (obecnie książkę tę możecie
kojarzyć jako „Młot na czarownice”, bo taki tytuł główny mają wznowienia).
Ukazuje również mechanizm, jak z ofiary krzywdy można stać się oskarżoną o
szatańskie kontakty, jak stać się ofiarą pomówień ze strony osób zastraszonych
lub przekupionych. Taki temat zastępczy i przerzucenie ciężaru winy na drugą stronę.
Opisy cierpienia bohaterki nieraz wywołują dreszcze (nawet u takiej osoby jak
ja, przywykłej do różnych odmian horroru), a postać biskupa obrzydza do głębi.
Nie tylko wtedy, gdy „mości szanowności” postanawia sobie na niewinnej
dziewczynie ulżyć. Później jest znacznie gorzej, gdy czytelnik odkrywa, jak
bezwzględny może być człowiek, który zrobi dosłownie wszystko, by jak najszybciej
pozbyć się problemu i uratować swój stołek. Nawet jeśli problemem jest
niechciana ciąża, przez którą nie można „zebrać zeznań” za sprawą tortur.
No i trzeci powód, czemu może być ciężko. To wylewający się
z kart książki brak nadziei. Skrzywdzona dziewczyna podejmuje walkę z
przeciwnikiem potężnym i powszechnie szanowanym. Mocuje się jak mrówka ze słoniem.
Walczy o swój honor i sprawiedliwość. O to, co w ten feralny wieczór na plebanii
zostało jej odebrane. Nie jest jednak łatwo. Tak jak to bywa często obecnie,
jako ofiara zostaje wzięta na języki, bo wiadomo, że w takich sytuacjach „ona
sama się o to prosiła”.
Najnowszą książkę autora zakupiłam w przedsprzedaży na
portalu zrzutka.pl z zupełną pewnością, że otrzymam produkt w każdym calu
dopracowany. Wiem, jakie głosy pojawiają się w dyskusjach na temat tekstów publikowanych
drogą selfpublishingową (skróćmy to do „napisał autor i już drukować chce”),
ale książki Maksa to pełnowartościowe produkty, poddane rzetelnej redakcji i
korekcie. Mogę to z pełną odpowiedzialnością napisać, mając w pamięci 2 przeczytane
powieści autora (i 1 opowiadanie). Spodziewam się, lecz moje „spodziewanie się”
graniczy z pewnością, że przy trzeciej, której jeszcze nie znam, do tego
obszaru nie będę mogła się przyczepić.
„In nomine diaboli” wymaga od czytelnika wrażliwości, zrozumienia
i pozostaje w głowie na długo. Ta osadzona ponad trzysta lat temu opowieść o
fikcyjnych postaciach (biskupem krakowskim w tamtym czasie był ktoś zgoła inny)
mocno mną wstrząsnęła i skłoniła do wielu przemyśleń, czego fragmentem dzielę
się powyżej. Owszem, nie trafi do każdego, bo wszyscy jesteśmy w różnym wieku i
na różnych życiowych etapach, ale z pewnością zaciekawi osoby nie tylko
zainteresowane historią lub grozą, lecz także szukające opowieści trudnych.
Ja ze swojej strony polecam.
In nomine diaboli
Autor: Maks Dieter
Wydawca: wydano nakładem autora
Moja ocena: 8/10
Komentarze
Prześlij komentarz