O wciskaniu książek - czyli "Autorze, robisz to źle"

 


„Marian zdrowy tryb życia prowadzi…”

Ruchome obrazy Mariana D., stara reklama napoju Frugo

 

Na jednej z grup padło pytanie, jaka jest najbardziej toksyczna cecha twórcy w moim odczuciu i jak można ją odczarować. Użytkownicy odpowiadali różnie: wskazywali na mieszanie poglądów autora z treścią książki, pisanie książek społecznie szkodliwych, czy uważanie się za eksperta od wszystkiego (choć to chyba narodowa cecha, bo nie od dziś wiadomo, że Polacy najlepiej znają się na piłce nożnej, alpinizmie, łodziach podwodnych, polityce, czy dowolnej innej dziedzinie). Tak, to jest złe. Ja rzuciłam natomiast co innego: nachalne nakłanianie mnie do zakupu swojej książki. Po krótkim namyśle dołożę jeszcze jedno: usilne nagabywanie do przeczytania danej pozycji, nawet jeśli zupełnie mnie ona nie interesuje i to zasygnalizowałam. Wiem, jak działa przesycony rynek na przebodźcowanych odbiorców kultury. Wiem, że o czytelnika się walczy. Pazurami, zębami, łokciami, czymkolwiek. Tylko że mam wrażenie, że to wszystko radośnie zasuwa w złym kierunku i nie ogląda się na fotoradary.

 

Zacznijmy od upierdliwego nagabywania do zakupu książek danego autora, bo to przyszło mi na myśl jako pierwsze. Podejrzewam, że skumulowały się tu doświadczenia z targów książki: Vivelo i spod Pałacu Kultury z różnych edycji. W większości przypadków wyniosłam z tych wydarzeń pozytywne wspomnienia: spotkałam znajomych, poznałam nowych, uzupełniłam i tak już zapchaną biblioteczkę, dowiedziałam się czegoś. I to jest super. Super jest także zainteresowanie potencjalnego czytelnika swoją twórczością, uświadomienie go, co może na kartach powieści znaleźć i pozostawienie mu możliwości decyzji. Bo nie wszystko jest dla każdego. Niby Kapitan Oczywistość, a niektórzy wciąż mają problem z ogarnięciem tak prostej prawdy.

Natomiast zgrzyt pojawia się w momencie, gdy przechodzę sobie kilka metrów od stoiska, a ktoś wrzeszczy, że chce mi coś sprzedać (uśmiecham się do tych, co pamiętają krzyki o polskiej wersji Netflixowego serialu. Prywatnie twierdzę, że o ile ta publikacja jest spoko, to takie darcie gęby zrobiło jej więcej szkody niż pożytku). Zazwyczaj unikam kontaktu wzrokowego i idę dalej (byle by się jak najszybciej odsunąć od źródła decybeli), nieraz zręcznie wymijam, gdy ten ktoś próbuje zastąpić mi drogę. Nie kłócę się, bo jaki w tym sens? Podobnie w sytuacjach, gdy coś kupię na stoisku, a inny autor (z uśmiechem małego rekinka spoglądający na nieschowany jeszcze portfel) próbuje wcisnąć mi swoje fantasy/ horror/ obyczajówkę/ bajkę/ erotyk/ cokolwiek i ładuje mi się w przestrzeń osobistą (też jestem na to wyczulona, nie poradzę). Nie odpuszcza, dopóki nie zauważy innej potencjalnej ofiary oglądającej fanty na stoisku lub sobie nie pójdę, zmęczona upierdliwcem. Szkoda, bo czasem pogadałabym sobie z tym, co już mi coś sprzedał, ale odechciewa się. I nie zrozummy się źle: to nie tak, że proponowanie swojej książki wedle mechanizmu „od X wzięła, może i ode mnie kupi, jak zaproponuję” jest złe. W ten sposób nabyłam jeden tytuł od naprawdę sympatycznego autora, zaczęłam go obserwować (bo mądrze gada) i zakup kiedyś przeczytam. Złe jest natomiast ignorowanie sygnałów werbalnych oraz niewerbalnych i próba uszczęśliwienia na siłę, byle utarg był jak największy (tak, wiem, jak działa rynek. I tak, w innej branży stosowałam różne techniki sprzedażowe, byleby kabzę pracodawcy natłuc. Starałam się jednak zachować zdrowy rozsądek, z lepszym lub gorszym skutkiem).

 

Rzecz druga, czyli upierdliwe nagabywanie na lekturę. Skojarzenia z pukaniem do drzwi przez przedstawicieli sekty na bok. Trafia się taka praktyka i na targach, ale odniosę się bardziej do tego, co spotykam w sieci. Kiedyś, gdy jeszcze ruch na grupie Polska Fantastyka turlał się z gracją żuczka gnojarza (lata temu, czasy krucjat antyvanity, gdy pewna drukarnia - mianowana wydawnictwem - trybem tradycyjnym puszczała tylko jedną autorkę obyczajówek), wielu czytelników próbowało tam znaleźć rekomendacje. Pytali o rzeczy losowe i zawsze dostawali tę samą odpowiedź od innych: Sapkowski, Piekara, Ćwiek, Ziemiański, Grzędowicz, Pilipiuk. Zawsze. Nieważne, czy OP pytał o romans, czy o hard SF, czy amerykańską przygodówkę. Te nazwiska dostawał niemal natychmiast, można było w bingo grać. A potem łuskać wśród wypowiedzi tych, którzy ze zrozumieniem przeczytali posta, bo sugerowali dokonania innych pisarzy. Takie adekwatne do pytania.

Swego czasu po grupach grasował użytkownik, który jako odpowiedź na każdy post poszukiwawczy wrzucał okładkę o pancernej zakonnicy. Szczegół, że OP chciał czegoś dla dziecka, czy o motocyklach. Jaki był tego efekt? Zakonnica dźwignie. Ludzie mu pisali, by się uspokoił. Grochem o ścianę. Robił naloty na profile, pisał dziwne komentarze (czasami nie wiadomo, czy miały obrazić, czy ego łechtać, czy tylko zaczepić), a na koniec proponował książkę do recenzji. Nie czułam się zachęcona po takich podjazdach.

Obecnie z aktywnością przeniosłam się w inne miejsca i owszem, dalej widuję wspomniany mechanizm, ale mocniej w oczy rzucają mi się komentarze z autopromocją autorską (chyba studia z PRu robią swoje i aktywniej podpatruję budowanie marki osobistej). Zanim się ktoś odpali: autopromocja nie jest zła. Jest wręcz pożądana. W taki sposób też poznałam twórczość kilku naprawdę wartościowych autorów i autorek. I jeszcze poznam, bo muszę się kopnąć po odbiór zamówienia do księgarni z tytułem od kogoś, kogo znam z Instagrama.

Ale autopromocja też ma jakieś granice dobrego smaku. Jeśli ktoś prosi o polecenie czegoś z konkretnym motywem, a akurat takie coś masz w dorobku, wrzuć info. Wilk syty i New York city, wszyscy zadowoleni. Ale jak ktoś prosi o niepolecanie książek z romansem (pierwszy przykład z brzegu, mi akurat bliski), a autor wali czymś w stylu „przeczytaj moją książkę, jest tu romans, ale inni czytelnicy zadowoleni”, mam minę jak Mike Wazowski z mema. Pozwolę sobie użyć pewnej paraboli, by zobrazować absurd zjawiska. Otóż do knajpy przychodzi klient, który przy zamówieniu zaznacza, że prosi o wariant bez jakiegoś składnika, ale kucharz wie lepiej, bo danie przecież jest zajebiste, a tego składnika jest przecież tylko tyci i inni jedli, zadowoleni wyszli. Inni może tak, ukontentowani wielce, ale ten konkretny klient prosił o brak, bo albo nie lubi, albo ma uczulenie. W optymistycznym wariancie „międzymiastowa przez porcelanę”. O pesymistycznych wariantach zakończenia takiej historii słyszeli nie tylko ci, co w gastro robią. I co z tego, że restauracja zarobi za tę porcję. Klient lub jego znajomi rozniosą wieści, a z czasem ludziska przypną łatkę. Renoma poleci.

Podobnie czytelnik. Namówiony to +1 w statystykach, woohoo! Ale czy warto ryzykować wciskanie chociażby erotyków komuś, kto szuka czegoś o motoryzacji, bo tu chodzą tłoki, a bohater też będzie tłoczył? Jeśli przypomnieliście sobie poezję „motoryzacyjną”, łączę się w cierpieniu i mam te same flashbacki z Wietnamu. Nie będę sama.

 

Czy da się to odczarować? Nie sądzę. Książki są praktycznie wszędzie: na poczcie, w kioskach, w dyskontach, nieraz nawet w drogeriach. Nic dziwnego, że handel nimi z czasem zaczął przypominać rozkrzyczany bazar, jak na azjatyckich filmikach o streetfoodzie. Niektórym to odpowiada, inni podchodzą ambiwalentnie, ja natomiast czuję się niekomfortowo z takim wciskaniem czegokolwiek na siłę. W ciągu lat zauważyłam, że coraz więcej rzeczy staje się dla mnie zapalnikiem. Tym pierwszym jest wrzask. Drugim jest olewanie komunikatów potencjalnego kontrahenta, byleby tylko wcisnąć swój produkt.

Owszem, głosuję portfelem. Kupuję książki, które mnie zainteresują, wcześniej bardzo często weryfikując to zainteresowanie w serwisach z audiobookami (dzięki czemu mogę wydać zaoszczędzoną kasę u ulubionych wydawców). Na imprezy branżowe idę, by odpocząć od codzienności, zasięgnąć języka, kogoś poznać, a nie być łapana jak płotka. Nie lubię wracać z takiego odpoczynku jeszcze bardziej wypompowana, bo jakiś nadmiernie wczuwający się autor ganiał za mną i krzyczał, że mam coś od niego kupić. W sieci natomiast szukam rzetelnych polecajek od tych, którzy są świadomi, o co proszę. Jeśli potrzebuję tytułów książek o sierotach z czasów II Wojny Światowej, nie będę czytać nowożytnej pancernej zakonnicy. I nie będę też tolerować gorącego i „wzruszającego” romansu osadzonego w realiach obozopodobnych. Uwierzcie, że byłam ogromnie wdzięczna osobom, które na mój post o poszukiwaniu specyficznych książek nie wyjechały z „Tatuażystą z Auschwitz”, tylko po obśmianiu (chyba) fikcyjnej „Obcinaczki paznokci nazisty” poleciły naprawdę wartościowe treści. Pewnie tego tekstu nie zobaczą, ale i tak składam im ogromne podziękowania.

 

Komentarze